Weekend zaczyna się w czwartek…


…dla wszystkich weekendowych bywalców Półwyspu Helskiego. Wtedy to zaczyna się planowanie podróży i określanie jej celu. Nie jest to wcale takie łatwe, bo z góry wiadomo, że cała Polska w piątek hurtowo kurs ten obierze. Po godzinie kombinowania skrótów do objazdów na drodze musowo przychodzi migrena. A wiadomo na migrenę najlepsze jest…. To właśnie jeden z pomysłów, który przyświecał organizatorom czwartkowej imprezy w Melodii „Przedmorze Surfers Delight”. Gdyż gdzie, nie jak w klubie, najwygodniej spotkać się ze znajomymi i obmyślić gruby plan akcji weekendowej.

Przedmorze Surfers Delight to impreza surferów, windsurferów, kiteboardowców, pogromców morskich fal, fanów weekendowych wyjazdów nad morze organizowana przez Klub Melodia przy współpracy z Water Sport Center. Imprezy odbywają się w każdy czwartek na werandzie z rozsuwanym dachem, a w upalne wieczory pod otwartym niebem. Idea przedmorza to wymiany doświadczeń na temat surfingu, kiteboardingu i yachtingu przy tropikalnej muzie i egzotycznych drinkach. Muzycznie jest to mix brzmień, które można zamknąć w określeniu Jazz & Tropical House.

Gdy dostaniemy się już na miejsce docelowe, łapiemy chwilę relaksu. Choć zmęczenie podróżą ciąży, ruszamy na wielki plażowy maraton.

Piątkowy należy do jednych z najtrudniejszych, przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, jest duża szansa na spotkanie znajomych, których nie widziałeś, co najmniej tydzień. Takowe spotkania bywają bardzo wylewne i często przedłużają wyjście z „bazy”. W ten sposób nazywać będziemy każdy etap na drodze helskich maratończyków. Po drugie, rozluźnienie mięśni, które towarzyszy przy spożyciu nawet niewielkiej ilości alkoholu, po spędzeniu kilku godzin w samochodzie, wpływa negatywnie na błędnik oraz powoduje delikatne zwiotczenie języka. To niechybnie prowadzi do zwiększenia dystansu maratonu bądź, co gorsze, w momencie zgubienia tej jedynej właściwej drogi do celu, logiczne porozumienie się z innymi uczestnikami zabawy. Ale dość wskazówek przejdźmy do konkretów.

Łapiemy taryfę i szybko teleportujemy się na Kaper. Nim zdążymy porządnie się zastanowić, tak naprawdę nie jest istotne, co będziemy rozważać, pod nogami zaczynamy czuć morski piasek a z ciemności wynurzy się baza nr. 1 nazywana również VooDoo Beach Bar.

VooDoo traktowane jest przez wielu jako starter wieczoru. Bez zbytnich problemów złożymy tam zamówienie w barze, którego oferta zresztą obfituje w liczne promocje. Często na wstępie wyłapują cię pielęgniarki z kliniki Dr. Kac prewencyjnie aplikując antidotum na boleści zbliżającego się ranka. Jeśli nie lubisz zatłoczonych miejsc będziesz czuł się tam wyśmienicie. Czasami trafisz tam na serwowaną przez magików sushi japońską rybkę a innym razem na koncert Molesty. Pora na trzy szybkie z Pająkiem i Andrzejem, ustawka z Dawidem na wake’a i czas ruszać dalej.

Należy podkreślić, iż dystans do następnej bazy nie jest daleki i mającym problemy na wstępie uczestnikom zabawy nie wróżę dobrej przyszłości.

Trzy minuty spaceru i trafiamy na Chałupy 3 czyli do Surfbay. Tu poprzeczka zdecydowanie podnosi się. Klub jest zapełniony ludźmi a do baru i parkietu trzeba się ostro przepychać. Oczywiście skoro frekwencja jest duża możesz wziąć poprawkę, że przynajmniej 20% z obecnych tu maratończyków to twoi znajomi. Wiąże się to z coraz dłuższymi przestojami przy barze. Nawet bardzo długim. Żyjący w swoim świecie barmani potrafią nie zauważyć cię nawet przez kwadrans. Przeważnie po 5 minutach wpatrywania się w oczy barmanki siada mi psycha i czym prędzej opuszczam ten lokal.
Surfbay obfituje w wiele pułapek. Jest nią na pewno sala VIP gdzie wcale nie trudno złapać krótkiego śpiocha na megawygodnych kanapach. W drodze na plażę można też nie dostrzec basenu. Nieoczekiwana kąpiel sprawia okropną radość aby po chwili refleksji, która czasami przychodzi ona dopiero rano, uświadomić sobie stratę telefonu.  De facto nie jest ona tak istotna jak znajdujące się w niej kontakty. Pewien kłopot sprawia też mokra gotówka w portfelu, ale zawsze możemy płacić bilonem. Poza tym w takich nieszczęściach znajomi zawsze pomogą.

Następnie nucąc szlagier 2+1 „Iść w stronę słońca” podążamy zameldować się na kolejnej bazie. Jak wynika ze słów piosenki za chwilę lądujemy na Solarze. Po traumatycznych przeżyciach w Surfbay’u słysząc czarne rytmy puszczane przez Boogiego na mojej twarzy od razu pojawia się duży banan. Podbijam do lewego baru gdzie Bułeczka i Natala zawsze wiedzą jak wyprowadzić mnie ze stanu przygnębienia a tym samym zapobiec zbytniemu odwodnieniu organizmu. Jest to jeden z najtrudniejszych momentów maratonu. Imprezy są tu czasami naprawdę gorące. Na Solarze kumulują się wszyscy uczestnicy zabawy nabierając sił przed ostatnim najdłuższym etapem podróży. To już najwyższy czas na spożycie napojów izotoczniczno-energetycznych i pora ruszyć na ciepłe bułeczki do Piekarni.

Droga do Piekarni nie jest usłana różami a raczej zwłokami poległych w maratonie uczestników imprezy. Dystans nie jest krótki. W sumie to odległość 3 kempingów. Nieraz na drodze napotkasz zmęczonych znajomych przytulających się do falochronów bądź do połowy wkopanych już w piasku. Należy wtedy użyć swej siły perswazji i przekonać, że noc bez wschodu słońca w Pieksie to stracona noc. Bywa, że idąc zmęczony spacerem po plaży podążasz wzdłuż morza i dopiero po kwadransie zauważasz, iż twoje obuwie jest mokre od zalewających cię zdrowo po łydki fal. Jednak wszelkie poświęcenie warte jest dojścia do celu. Na początku pojawia się niewielki świecący punkcik. Później docierają do ciebie niesamowite beat’y i już wiesz gdzie za kilka chwil chcesz być. Dostajesz nową dawkę adrenaliny i po chwili wpadasz na parkiet. Czujesz się jakbyś trafił szóstkę w lotka. Wokół siebie widzisz same znajome uśmiechnięte twarze. Ogarniasz sytuację w barze i wychodzisz delektować się wschodem słońca wśród otaczających cię palm. To widok i przeżycie, którego nigdy nie zapomnisz. Element surferskiej kultury zakorzeniony tu na północnym cyplu Polski i z pewnością głęboko w tobie.

tekst. Mariusz Korlak